Pomysł na udział w forumowej wyprawce kulinarno-slajdowej pojawił się na przełomie października i listopada ubiegłego roku. Dość szybko ustalono termin i miejsce spotkania, tak więc, ostatni weekend lutego mogłem zarezerwować „pod rower” z dużym wyprzedzeniem. I jak to często bywa z planami długoterminowymi, jedynym i do tego, kompletnie nieprzewidywalnym elementem w całej tej układance pozostała pogoda. Na kilka dni przed wyjazdem pas wędrówki niżów zachodnich raczył „gibnąć się” nieco bardziej na południe i tak oto, cała Polska znalazła się we władaniu silnych wiatrów zachodnich. Ciągnący za nimi zimny front, zdawał się, z wyprzedzeniem komunikować, że oto, znów może sypnąć śniegiem, a w najlepszym wypadku marznącym deszczem. Osobiście wolałbym już tęgie mrozy … Z uwagi na powyższe prognozy, pierwotny plan dojazdu z Krakowa do Gołuchowa zweryfikowałem, na zdecydowanie krótszą opcję, ze startem w Opolu.
Piąta rano. Przecieram oczy i kieruję się do kuchni. Stawiając kawę słyszę charakterystyczne świsty i pogwizdywania. Wiatr hula z radością, co jakiś czas ostro napierając na okiennice. Mocy mu nie brakuje, o czym donosi dudniąc, gdzieś na sąsiedzkich balkonach. Uwijam się szybko, wszak do odjazdu pociągu została raptem niecała godzina, a w tych warunkach dotarcie do dworca z pewnością zajmie mi około 20 minut. Wychodzę z domu, przypinam sakwy i ruszam. Na pobliskiej ścieżce rowerowej na ul. Stelli-Sawickiego leżą połamane drzewa, wzdłuż ul. Mogilskiej pełno na niej gałęzi. Budynek dworca witam z ulgą, z jeszcze większą radochą wskakuję do ciepłego wagonu. Drzemka zamienia się w płytki sen przerwany na chwilę przez konduktora. Częstochowa, Lubliniec, Opole … pora wysiadać. Od początku nie mam złudzeń co do pogody – nic się nie zmieniło, ba, ewidentnie zbliża się deszcz.

Ople, rzeka Odra i niebo, z którego za chwilę zacznie padać deszcz.
Tymczasem jadę wzdłuż Odry, a następnie logicznym ciągiem ścieżek rowerowych opuszczam miasto. Zaczyna padać, ale po chwili opad ustaje, a ja wjeżdżam w gęste lasy, które dają sporą ochronę przed wiatrem. Przede mną prawie 30 km podrzędnych dróg wiodących przez dość zwarte kompleksy lasów Stobrawskiego Parku Krajobrazowego. W okolicach większych wylesień przekonuję się jednak, co czekać mnie będzie dalej, gdy wyjadę na otwartą przestrzeń: uderzenie wiatru spada na mnie jak lewy prosty wyprowadzony z kontry, po zmyłkowym uniku. Trafia „bez pudła”. Czuję spychający na prawe pobocze napór wiatru, tę stałą siłę o ustabilizowanym kierunku i zwrocie. I nagle bum, jak as z rękawa wpada we mnie podmuch wagi ciężkiej, demolujący cios, po którym cały misterny plan utrzymania równowagi bierze w łeb. Za nim lecą kolejne bomby. Ściskam kierownicę kuląc się w sobie, wrzucam bardziej miękki bieg i walczę wyprowadzając kontrę ku osi jezdni. Płaska droga zamienia się w podjazd, ten w górę, pedałowanie w przepychanie, a cała jazda w walkę.

Foliowy domek turlał się radośnie przez zaorane pole …
Prawdziwa bitwa dopiero nadejdzie. Znów chowam się w rozkołysanych lasach. Z niedowierzaniem dostrzegam niebieskie plamy nieba, na moment przestrzeń wokół rozjaśnia słońce.
We wsi Zagwiździe halsuję między wąskimi strugami wiatru, które omiatają zabudowę, by za chwilę poczuć niespodziewany powiew w plecy. Automatycznie „rozpinam żagiel” i bez większego wysiłku jadę ponad 30 km/h. W końcu droga skręca łukiem w lewo i po 41 km jazdy osiągam wylesioną dolinę rzeki Stobrawy, ze wsią Wierzchy. Na dojeździe do pierwszych domów i centrum wsi poznaję kolejne atuty przeciwnika z którym walczę: nieprzewidywalność, zdradliwość, furię i upór.

We wsi Wierzchy przyczajony gdzieś w zaułkach sklepu zbieram siły – przede mną otwarta przestrzeń, w której rządzi wiatr.
Wyciągam termos z herbatą, dorzucam wiatrówkę. Akumulacja ciepła i minimalizacja strat energii. Zaczynam myśleć jak strateg. Zjadam trzy pączki zabrane z domu i w końcu startuję. Śmiesznie mały podjazd na pobliską hopkę zamienia się w solidną walkę, podczas której osiągam zawrotne 8 km/h!!! Z taką prędkością wjeżdżałem na Przełęcz Karkonoską!!! Kosmos, niedowierzanie … Momentami czuję się oszukany i obnażony, totalnie bezbronny, zwłaszcza, gdy z naprzeciwka nadjeżdża większy samochód. Turbulencje, zawirowania, a potem jednosekundowa pustka, w którą lecę z trudnym do oszacowania impetem, by zderzyć się ze ścianą wiatru, po tym, gdy mijany samochód niknie za plecami. Po kilku takich przygodach, widząc nadciągającego TIR-a, po prostu zatrzymuję się na poboczu. Nie pamiętam kiedy, tak długo jechałem jedynie w „dolnym chwycie” mojej szosowej kierownicy!? Staram się tak dobierać przełożenia, by ciągle znajdywać kompromis, między warunkami, a efektywnością jazdy. Dystans zdaje się nie zmniejszać, za to wiatr co chwila ujawnia coraz to nowe oblicza swojej natury. Tym razem podstępnie przedarł się wąską stróżką pod kurtkę, wychłodził wilgotne plecy, a przy okazji zdradliwie zahaczył o kark. Ciągła konieczność delikatnego poprawiania ciuchów, dociągania zamków i wycierania cieknącego nosa. W sumie, jest mi jednak ciepło. Po kolejnych 20 km zjadam żel, poprawiam batonem i wbijam się w tumult pędzącego raz z lewej, raz z przodu wiatru. Staram się trzymać jednego tempa, co w efekcie skutkuje powoli kumulującym zmęczeniem, ale i zauważalnym w końcu ubytkiem kilometrów.

Wąskie i pustawe drogi, gdzieś na pograniczu Opolszczyzny i Wielkopolski.
W Laskach wraca deszcz, do pełni szczęścia brak już tylko śnieżycy. Do Kępna (80 km) dojeżdżam jednak w całkiem dobrej formie. Lawiruję wśród samochodów próbując przecisnąć się ku północnej części miasta. Odpuszczam wizytę w McDonnald’s i przez Zosin kieruję się do przecięcia z drogą S8. Ostatnie 350 m prowadzące do wiaduktu okazuje się jednak błotnistą breją. Klnę pod nosem, że nie sprawdziłem dokładnie śladu… Pcham rower i w pewnym momencie dociera do mnie, że zaczyna sypać śnieg.

Trochę skrótów, by ominąć drogę S8.

Wiadukt nad S8 … pedałując na zjeździe z niego osiągam zawrotną prędkość 12 km/h …
Za wiaduktem okazuje się, że dalszy odcinek piaszczysto-szutrowy jest zalany wraz z sąsiednimi łąkami. Wjeżdżam na wiadukt ponownie, by z góry ogarnąć sytuację. Jedyne rozwiązanie, to przejazd z powrotem wzdłuż trasy S8, do skrzyżowania z krajową 11-stką.

Dalsze polne skróty okazały się zalane wodą – przebijam się więc do drogi nr 11
Na 11-stce staram się nie tyle nadrobić ten zmitrężony czas, co solidnie rozgrzać zwłaszcza, że las daje mi nieco wytchnienia od bocznego wiatru. „Sielanka” trwa całe dwa kilometry. Zjeżdżam w boczną drogę, wprost pod wiatr. Zaczyna się powolne wznoszenie ku niewysokim pagórkom za wsią Parzynów. W panujących warunkach te 6.5 km sprawia wrażenie solidnej góry z podjazdem rzędu 6-8%. Wiatr miesza się z poziomym i zorganizowanym w ostre strumienie śnieżnym prysznicem. Cały lewy bok ciała wraz z rowerem okrywa się lodową skorupą. Czuję, że oto przetacza się nade mną szorując swym zimnym cielskiem „czoło frontu”. W końcu dobijam do „szczytu” kulminacji, gdzie wesoła i kolorowa tabliczka oznajmia mi, że wjeżdżam w teren zagrożony „ptasią grypą”. Jakoś nie mam siły przetrawić w sobie tej wiadomości. Zaczynam zjazd do Ostrzeszowa, podczas którego decyduję się sprawdzić ew. połączenia kolejowe do pobliskiego Ostrowa Wielkopolskiego. Dalsza jazda w tej śnieżycy najzwyczajniej traci sens, chcę więc trochę skrócić trasę (o 22 km) i przy okazji przeczekać ten armagedon … Szczęśliwie pojawia się pociąg i wskakuję na ciepłe 25 minut do przedziału konduktorskiego.

Siedzę w przedziale konduktorskim … szyby lokomotywy po pierwszej minucie jazdy pod wiatr.
Po dojeździe do Ostrowa Wielkopolskiego wyraźnie zmienia się pogoda. Wciąż ostro wieje z zachodu, ale na szczęście ustaje opad śniegu. Robi się jednak wyraźnie zimniej.

Ostrów Wielkopolski, miasto rowerów.
Chwilę kręcę się po mieście, by w końcu wbić się w drogę krajową nr 25. Po 15 km skręcam w lewo i jadę na północ. Cały czas coś przegryzam, a to kanapki, a to banana, znika również drugi żel. Wieje z boku, powoli też zaczyna się ściemniać. Dziurawe drogi coraz szybciej spowija mrok.

Z Nowych Skalmierzyc na północ – wieje, a na horyzoncie dzień mruga na koniec ciepłą barwą.

Do Gołuchowa jeszcze 18 km.
Do Gołuchowa, na miejsce zbiórki forumowej „wyprawki kulinarno-slajdowej” przyjeżdżam pierwszy. Po godzinie pojawiają się kolejne osoby. Zaczynamy zdjęciową podróż przez Albanię, Armenię, Iran …
„Czuć” walkę w tym opisie. Fajnie się czyta znad klawiatury, ale przyznaję – ja tamtego dnia stchórzyłem i na rower nie wyszedłem. Nawet na zwykłe kółko po okolicy…
A, intryguje mnie „ikonka” zapisz na każdym ze zdjęć. To jakiś specjalny skrypt pozwalający na pobieranie fotek w pełnej rozdzielczości?
Kris, ta ikonka to dla osób, które mają Pinteresta 😉