Powitanie jesieni w Sudetach – przez Morawy w Jeseniki.

20.09.2016 – Dzień 2: Makov – Jesenik (190 km, 9h37min, 2681 m)

Poranek witam nieśmiałym otwarciem rolet. Na niebie mozaika błękitów i szarości. Wieje. Pobliska droga nie zdążyła jeszcze obeschnąć po nocnym opadzie deszczu. Ogarniam wzrokiem pokój – mam wrażenie, że mógłbym spakować się w 2 minuty. Otwieram okno. Krótka gimnastyka, standardowa, codzienna seria pompek na pobudzenie krążenia, trochę rozciągania i wskakuję pod prysznic. Śniadanie zjadam sam. Niestety boli brak kawy! Sprawdzam rower, znoszę sakwy; dziś prawie 200 km więc staram się trzymać w „czasowych ryzach”. Ruszam i od razu zaczynam konsekwentnie piąć się ku przełęczy Bumbalka, w górach Wsetyńskich. Kręcę nieśpiesznie, delektując się jazdą i kompletnie umyka mi moment, w którym zaczyna kapać deszcz. 300 m różnicy wysokości bezwzględnej, na odcinku nieco ponad 9 km zajmuje mi 45 min … Sporo, ale robię też przerwy na zdjęcia. No i walczę z wiatrem, który nie dość, że przybiera na sile, to zdaje się umacniać w kierunku z którego wieje – czyli prosto w twarz… Zjazd do doliny rzeki Dolna Beczwa jest genialny: szeroka i pusta droga przecina zalesione zbocza. Ustaje mżawka i na dłuższy moment wychodzi słońce, które kontrastuje z sino-stalowym niebem. W Rožnovie pod Radhoštěm mijam kemping i skręcam w prawo. Kolejny, krótki podjazd i znów w dół, pustawą krajówką, przez liczne pagórki na Nowy Jiczin, tym samym opuszczam Karpaty i wjeżdżam w Morawy. Pierwszy postój, na pierwszą kawę wypada na rynku w Jiczinie. Ładne, zadbane miasteczko. Krótka rundka wśród starych kamienic, podczas której robi się słonecznie – a deficytowe jak dotąd ciepło rozleniwia. W końcu ruszam dalej. Szybko dojeżdżam do doliny rzeki Odry i zjeżdżam na wygodną ścieżkę rowerową. Zresztą tych ostatnich jest tu sporo, wszystkie dokładnie opisane w punktach startu/mety i oznakowane w terenie. Wybieram tę wzdłuż Odry – prowadzi przez wioski, obok głównej szosy. Mijam liczne bary, pensjonaty, ciągle mając „niejako pod ręką” koryto Odry. Ten przyjemny i bardzo kameralny odcinek kończy się skrętem w prawo, w drogę 442, która wyprowadza na wierzchowinę pagórków rozdzielających doliny Odry i Morawicy. Okropnie wieje. Zimny północno-zachodni wiatr, przenikliwy i wszędobylski. Błogosławię moment w którym spakowałem ciepłe rękawiczki. Licząc na słabsze porywy wiatru zjeżdżam w meandry doliny Morawicy. Przy remontowanej zaporze w Krużberku skręcam w lewo, w kolejną drogę rowerową, wiodącą lewymi zboczami doliny, wzdłuż zbiornika. Wąski asfalt pod koniec zamienia się w szutrowy, dwukilometrowy podjazd przez sosnowy las. Rozkołysane drzewa. Pustka. Jest pysznie. Zjeżdżam nad północno-zachodni skraj zbiornika i drogą 46 znów wyjeżdżam na wierzchowinę. Lodowaty wiatr wtłacza się ponownie w usta, pod zakamarki rękawów kurtki. Mały bar we wsi Roudno witam z nieskrywaną radością. Zamawiam obiad, wskakuję w kurtkę i siadam w słońcu. Ciepły cybuch fajki. Myślę o dystansie który przede mną: 60 km pod wiatr, z przejazdem przez Masyw Pradziada. Z wjazdu pod sam szczyt już zdążyłem zrezygnować wcześniej. Gorąca zupa cebulowa z grzankami i knedliki z gulaszem – „królewski zestaw” :-). Rozgrzany ruszam dalej: długie proste zdają się nie mieć końca. We wsi Bridlicna kupuję czekoladę „Studencką”. Bakalie mają chyba w sobie magiczną moc, bo nagle wszystko nabiera rumieńców. Wraca radość z jazdy, cieszy początek podjazdu pod Jeseniki. Nisko zawieszone słońce wpada w ciepły zakres barw, prześwietla krajobraz. Coraz dłuższe cienie, coraz bardziej strome góry. Zmrok witam gdzieś w Małej Morawce. Pusta droga i 50 metrów, które doświetlam lampą. Jadę równo, bez szaleństw, nie ścigam się z czasem. Kumuluję ciepło, którego ciagle brak. Zimne, górskie powietrze przypomina mi wyjazdy wspinaczkowe w Tatry, gdy na podejściach pulsowały skronie i rwał się oddech. Kolejne tabliczki czekolady i wreszcie jestem w miejscu, skąd czeka mnie już tylko zjazd. Vidly – mała wiata pod lasem. Pod kask zakładam suchego buffa. I zjeżdżam. Po kilkudziesięciu metrach muszę jednak złapać kolejny postój, by skorygować mocowanie lampy tak, by doświetlała dłuższy fragment drogi. Od razu lepiej. Dokręcam, przyspieszam. Cała droga dla mnie, jak podczas zjazdu w rumuńskich Fogaraszach. Z rozpędu mijam miejsce noclegu i dojeżdżam do Jesenika. Rzut oka na mapę i zawracam. Po dwóch kilometrach zawijam pod mały pensjonat. Do dyspozycji mam cały apartament z kuchnią. I lodówkę, w której znajduję wszystko co potrzebne: od sera i wędlin, soków, napojów, po piwo i wino. Kartka z cennikiem podpowiada, ile koron będę musiał zostawić przed wyjazdem, jeśli zechcę skorzystać z tych dobrodziejstw. Zalewam wrzątkiem liofa, parzę herbatę i wskakuję pod prysznic. Kolację przepijam dwoma butelkami piwa Holba Premium. Jest sieć, więc „komunikuję się” ze światem, choć, gdzieś głęboko we mnie, już pojawia się oczekiwanie następnego dnia. Umacniam w sobie ten stan, podsycam go przeglądając mapę i linię dalszej trasy. Trudno mi uciec przed frazesem, ale zasypiam z myślą o tym, że dobrze jest czerpać siłę z tego, co nas motywuje i uszczęśliwia.

Relive.

Leave a Reply