Roztoczańska Wyprawka na Prima Aprilis – dojazd.

Dobre pomysły mają to do siebie, że już pobieżne zaznajomienie się z nimi wywołuje u mnie wyczuwalnie szybsze tętno. Zaproponowana przez Transatlantyka, jeszcze w listopadzie ubiegłego roku, krótka eskapada prima aprilisowa na Roztocze, była właśnie takim, podchwyconym w locie podarkiem. Bo przecież miejsce zacne, a dawno nie odwiedzane, bo sprawdzone towarzystwo, bo wiosna, a przy odrobinie szczęścia trafić się może nawet „wczesne lato”. Z radością zaznaczyłem więc w kalendarzu, trzy dni, na przełomie marca i kwietnia.

 

Tygodnie odmierzane codziennym rytuałem dojazdów i powrotów na trasie dom-praca-dom. Tygodnie przedwiośnia, podszyte wiatrem i szczypiące przymrozkiem w łydki o świcie. Zimne deszczowe dni, smętnie zniechęcające widokiem toczącego się przez kałuże przedniego koła. Powodów dla których wierzyłem w primaaprilisowy termin wyjazdu na Roztocze było znacznie więcej … Byłem nastawiony na ciepłe, słoneczne dni, wszak z zimą, osobiście pożegnałem się tydzień wcześniej wjeżdżając na górę Chełm koło Myślenic…

Ostatnie ślady zimy pod Krakowem, czyli trasa zjazdowa na górze Chełm; w dole Myślenice, na horyzoncie Kraków.

I tak oto, prognozy dopisały, zdrowie również i w końcu wpakowałem się w pociąg do Rzeszowa, skąd planowałem dojechać w okolice Narola. W przedziale IC z Ramzesem powitaliśmy mglisty świt. W mieście największej w Polsce „betonowej ci.ki” spotkaliśmy Rocha, z którym szybko udało się opuścić miasto. Po chwili Ramzes skręcił na Łańcut, a my zaczęliśmy podjazdy na wzniesienia Matysówka i Borówki. Przyjemne hopki, z których rozpościera się rozległy widok na Rzeszów i liczne garby Pogórza Strzyżowsko – Dynowskiego.  Nie specjalne się śpieszymy: ja mam przed sobą cały dzień, a Roch kilka godzin wolnego przedpołudnia. Słońce wlewa się wiosennym ciepłem, gdzieś w głowie pojawia się muzyka, uśmiecham się do niej …

 

Były sobie dwa rowery …

Kieruję się na Dynów. Góra, dół, na zmianę. Migotliwie. Rozpinam koszulkę. Pierwszy tego roku pot – bo „grzeje”. Na szybkich zjazdach w dolinę Sanu wchodzę we właściwy rytm. Czuję się lekki, czuję radość, w końcu zrzucam z siebie pancerz powtarzanych co dnia rytuałów. Leniwy Dynów nie zatrzymuje mnie na długo. Wjeżdżam w przełomowy odcinek doliny Sanu. Asfalt ustępuje szerokim, wygodnym szutrom, które ciągną się wzdłuż koryta rzeki. Wiatr przynosi zapach palonego drzewa, na polach krzątają się rolnicy. Sielankowo. Wąski asfalt zaczyna piąć się w górę, coraz stromiej, coraz trudniej. Garb Winnej Góry. Mijam jakieś skrawki bardzo ładnej buczyny, gdzieś tam bielą się kwiatki żywca dziewięciolistnego (?), które już zawsze przypominać mi będą miniony czas spędzony w Bieszczadach i Beskidzie Niskim. Znów zjeżdżam ku korytu Sanu. Wiszący most we wsi Słonne. Wiatr kołysze nim lekko, pordzewiałe liny stękają w rytm kroków. Znów pachnie ognisko, znów wraca muzyka,  znów nie wiem dlaczego ta, a nie inna …

W Dubiecku zaglądam do parku. Zadbany zameczek, z jeszcze bardziej dopieszczonymi trawnikami. Na zapleczu restauracji trwa konspiracyjna przerwa na papierosa: kelnerki i kelnerzy śmieją się cicho. Objeżdżam cały park, ale na szosę do Krasiczyna muszę jednak wrócić przez bramę, którą wjechałem. Opieram łokcie o kierownicę i jadę. Równo. W znikomym ruchu na drodze 884 jest czas, by utonąć w rytmie. Nie myślę. Chwilo trwaj…

Trochę bałaganu w tym uporządkowanym krajobrazie.

Krótki podjazd na Dybawkę, tuż za Krasiczynem celebruję z pietyzmem … do następnych takich górek przyjdzie mi trochę poczekać, bo najbliższe 70 km to głównie płaskie i szerokie doliny rzeczne, z niskimi wododziałami. Tymczasem w Przemyślu wre jak w ulu i okoliczność ta sprawia, że zupełnie odechciewa mi się przejazdu przez starą część tego miasta. Zatrzymuję się jedynie przy jednym z bunkrów, tuż przy pieszej kładce nad Sanem. Kilka sekwencji zmiany świateł, szybkie przetasowania na pasach ruchu. Zmykam. Na 104 km zatrzymuję się na krótki posiłek. W sam raz w połowie zaplanowanej trasy, w sam raz, by uzupełnić bidony. Dziewczyny wypakowują towar, kręcę się więc chwilę po sklepie. Biały ziarnisty ser, małe opakowanie dżemu, banan i jogurt. Popijam kawą z automatu. Dwanaście minut, po których jadę dalej. Odbijam na północ, a to oznacza, że dotąd niezauważalny wiatr przypomina mi o swoim istnieniu. „No dobra, wiej sobie … i tak Cię kocham :-)”. Przeskakuję nad autostradą A4, Radymno omijam polami i znów jestem nad Sanem. Wszędzie pustka płaskich, zaoranych pól. Krajobraz zmienia się dopiero w dolinie rzeki Lubaczówki. Iglaste lasy przynoszą żywiczną woń powietrza. Słońce wpada w ciepłe barwowe rejestry, a coraz dłuższe cienie przyjemnie podkręcają dynamikę odbioru świata.

 

Pierwsze pagórki Roztocza Południowego. Na razie robię Wielkie Oczy. W tej części tego regionu jeszcze nie byłem, a z każdym kilometrem podoba mi się ona coraz bardziej. Puste drogi i gładkie asfalty. Puste wioski. Na górce skręt do lasu. Kamienie. Korzenie. Igliwie. Trochę szybciej. I przez chwilę w ciszy. Uważnie.

Para

W Narolu robię zakupy, wszak wieczorową porą zasiądziemy do stołu. Ramzes pisze, że już dojechał. Skręcam w las. Po niecałych dwóch kilometrach pojawiają się drewniane domki. Mózg doprasza się jakiegoś szyldu, wskazówki, ale gdzie tam … Kręcę się z niedowierzaniem, że to już to miejsce. Po kwadransie docierają kolejni „wyprawkowicze”. Nocna degustacja pierogu z Obszy. Wokół las, który ucichł, w swej niezapomnianej melodii.

Leave a Reply