Karpacki Hulaka 2017 – relacja i małe podsumowanie

Ostatnie dni przed startem

Nie wiem jak Wy, ale ja, im bliżej startu w maratonie, tym bardziej się denerwuję. Z jednej strony głód jazdy wywołuje szybsze tętno, z drugiej strony, różnej natury komplikacje wywołują irytację. No i jak zwykle, wciąż brak czasu, by wszystko dokładnie sprawdzić i przemyśleć. Nie inaczej było w ostatnich dniach przed startem w Karpackim Hulace. Po pierwsze marnie wyglądały moje lipcowe przygotowania do tej imprezy. Kłopoty z nadgarstkami i wybitymi kciukami ciągnęły się przez kilka tygodni, skutecznie odbierając możliwość sensownego potrenowania. Jedyny dłuższy wyjazd w Bieszczady, który miał mi dać trochę więcej wiary we własne siły zakończył się objazdem po dobrze znanych rejonach Beskidów i Pogórzy. No i rower, z pogłębiającą się usterką prawej klamkomanetki i coraz gorszą pracą tylnego hamulca. Proste rozwiązanie, jakim wydawała się być wymiana klocków, nie przyniosło spodziewanej zmiany. W środowy wieczór rozkręciłem więc cały tylny zacisk Avidów bb7 i zająłem się serwisem. Przemycie, wyczyszczenie i przesmarowanie niczego jednak nie zmieniło. Tłoczek zacisku działał opornie, klamka wciąż miała luz. Łudziłem się, że po wymianie pancerza i linki całość zacznie dobrze działać. W czwartek odstawiłem więc rower do krakowskiego „Bikegarażu” i podzieliłem się na forum swoimi problemami. Podskórnie czułem, że konieczna będzie zmiana zacisku. Owszem, mogłem ostatecznie przełożyć na tył, sprawny zacisk z przedniego koła, ale wybieranie się na górski maraton, z masą trudnych i szybkich zjazdów wyłącznie z jednym dobrym hamulcem, wydawało mi się pomysłem niedorzecznym. I w tym momencie do akcji wkroczył Tomek Niepokój, który zaproponował podesłanie mi przesyłką konduktorską kompletu zacisków!!! Kilka organizacyjnych sms-ów, jedna rozmowa telefoniczna i wiedziałem, że niezależnie od tego co wymyślą panowie z Biekgarażu, w rezerwie będę dysponował sprawnym hamulcem. Czwartkowa gonitwa praca-serwis-dworzec-serwis skończyła się zamontowaniem „tomkowego” zacisku i odbiorem sprawnego roweru. Po wymianie linki i pancerza klamka odzyskała swobodę ruchu, straciła luz, a nowe klocki z Decathlonu zaciskały się błyskawicznie. Niestety brakło już czasu, by je dotrzeć. Jeszcze tylko wieczorne pakowanie, podczas którego przeprosiłem się z podsiodłówką, późna kolacja i mogłem wskakiwać do łóżka. Nim to się stało sprawdziłem pocztę, w której znalazłem list, zawierający kilkanaście pytań dotyczących Hulaki. Postanowiłem odpowiedzieć na wszystkie z nich. Autor listu przedstawiał się jako student dziennikarstwa pracujący w jednym z portali internetowych. Zamierzał napisać artykuł o Hulace. Skończyłem pisać, wysłałem maila i odpłynąłem w sen.

Piątek

Marne przygotowania w lipcu, problemy zdrowotne, ale i brak doświadczeń na maratonach powyżej 500 km zdecydowały o tym, że planując własną trasę na Hulakę zakładałem, bezpieczny i w miarę spokojny przejazd na poziomie 40-44 h brutto. Trasa jaką ułożyłem oscylowała wokół 650 km, na których miałem podjechać 9600 m. Nie zakładałem jazdy non-stop i liczyłem się z koniecznością przynajmniej 2 godzinnej drzemki. Trzymając się tych założeń celowałem w schronisko na Głodówce, jako punkt noclegowy, gdzie wg. rozpiski miałem wylądować w sobotę, ok. godziny 01:15 w nocy. Tym samym cała trasa dzieliła się na dwie sekcje, piątkową; ok. 360 km i 6000 m oraz sobotnią; ok. 290 km i 3600 m. Plan zakładał start o 5-tej rano, więc trochę licząc na spotkanie z Emes-em, zjawiłem się punktualnie pod knajpką „Punkt Docelowy”, którą wybrałem jako punkt startu i mety, w tej edycji imprezy. Zamiast Emes-a, który jak się później okazało postanowił nieco dłużej pospać, na małym, Podgórskim placyku zastałem pana Mateusza Knapika, autora pytań, na które odpowiadałem dzień wcześniej! Z treści moich odpowiedzi wywnioskował, że pojawię się na starcie o 5-tej rano, więc postanowił zrobić mi pamiątkowe zdjęcie, które wraz z tekstem, pojawiło się również tego samego dnia w internecie. Ten bardzo sympatyczny gest, był dla mnie kompletnym zaskoczeniem!

5 rano, piątek 28.07 … zaczynam 🙂 Zdjęcie: Mateusz Knapik

Tymczasem na niebie zbierały się chmury, z których gdzieś za Skawiną spadły pierwsze krople deszczu. Z cienką wiatrówką na grzbiecie jechało się jednak bardzo dobrze. Kilometry umykały i nieuchronnie zbliżałem się do pierwszego obowiązkowego odcinka na mojej trasie, czyli przejazdu przez Beskid Makowski. Ten niespełna 19-sto kilometrowy segment oferował dwa podjazdy, pierwszy ze wsi Harbutowice na Przełęcz pod Działem i drugi, z Jachówki na Makowską Górę, znany również jako „Rzeźnia pod Makowem”. Na obu z nich byłem już w tym roku, więc wiedziałem czego mogę się spodziewać. To bardzo ostre ścianki (max 16% i 20%), rozdzielone szybkimi i stromymi zjazdami. Mokry asfalt nie ułatwiał zadania, a całą sprawę komplikowały jeszcze niedotarte klocki. Każde mocniejsze lub długo trwające zaciskanie hamulców kończyłem uślizgiem koła, więc nie specjalnie mogłem tu poszaleć. Ostatecznie, podczas zjazdu do Makowa, na jednej z agrafek drogi przegrałem walkę z grawitacją i zmuszony byłem ratować się ucieczką na podwórko jednego z domów. Szczęśliwie brama wjazdowa stała otworem 😉 Po krótkiej wizycie w piekarni ruszyłem na zachód, wciąż zastanawiając się nad tym, czy gonię Emes-a, czy przed Nim uciekam. Ta niewiedza przełożyła się na wybór dalszej drogi, w czym dopomógł mi również poranny deszcz. Zrezygnowałem bowiem z terenowych skrótów, jakie wypatrzyłem w Beskidzie Małym, na rzecz szybkiej jazdy głównymi drogami przez Wadowice i Andrychów. Zatrzymałem się tu jedynie dla kilku zdjęć nad nowym zbiornikiem Świnna Poręba na rzece Skawie. Zjazd z krajówki 52 przyjąłem z radością i przed kolejnym obowiązkowym segmentem w Beskidzie Małym zatrzymałem się na krótki postój. Podjazdów pod Przełęcze Targanicką i Przegibek jak dotąd nie miałem w kajeciku, więc tym bardziej chciałem przejechać je sprawnie. Średnio to wyszło, bo niespodziewanie odezwało się lewe kolano. Krótkie, intensywne ukłucia i długo rozchodzący się ból, czyli w moim przypadku ewidentny dowód na braki treningowe i zbyt dużą liczbę godzin za biurkiem. Z mocniejszego przyciśnięcia na pedały zrezygnowałem definitywnie, za to zająłem się szybkim wdrożeniem „programu naprawczego” 😉 Tak więc siodełko z automatu 3 mm wyżej i jazda z jedną, stałą kadencją, bez szarpania. „Działało na Maratonie Podróżnika, zadziała i na Hulace” i z tą myślą wjechałem w Beskid Mały. Słońce w plecy, pierwszy obfity pot zalewający oczy. Zwłaszcza Przegibek kosztował mnie więcej niż powinien. Odpoczywam na zjazdach, rozciągając mięśnie lewej nogi. Coraz bardziej zaczyna martwić mnie ta sytuacja. Na domiar złego, w Bielsku wbijam w skrót, który okazuje się być szutrowym podjazdem. Ulica Wilcza odbija mi się czkawką, więc gdy docieram do Wilkowic i widzę sklep od razu decyduję się na kilka minut przerwy. Zjadam dwie bułki, 20 dkg irlandzkiego, żółtego sera, dwa banany, żel (niezawodne Agisko) i jabłko. Całość solidnie przepijam brązowym i dobrze znanym napojem. Ruszam … i po 25 m mijam busika z burgerami oraz stojącego obok, drugiego z lodami. Noż „motyla noga” … Kolejne 40 km to obowiązkowy fragment w Beskidzie Śląskim, z Przełęczą Salmopolską, podjazdem pod Zameczek i Istebną. Te beskidzkie „klasyki” podjeżdżałem dawno temu, jeszcze w czasach, gdy nie było gps-ów, ani Stravy, więc „wsłuchując się w skrzypiące kolano” zacząłem równą jazdę, ciesząc oko starymi-nowymi widokami. Pustawy Szczyrk, w końcu, leśne zawijasy pod Białym Krzyżem i długi zjazd do Malinki. Tuż za skocznią narciarską skręt w lewo, łagodny podjazd pod zbiornik na Wiśle i stroma końcówka, pod rezydencję prezydencką. Całkiem sprawnie to poszło, bo na długich odcinkach 8% udało się trzymać prędkość 13-14 km/h.

Skręt na Stecówkę, to była dobra decyzja z poprowadzeniem tego fragmentu trasy. Przyjemna, wąska, leśna droga i otwierające się ku północy widoki, a potem … szybki zjazd do doliny Olzy i Istebnej, w której zatrzymałem się na stacji benzynowej. Kawa, lody czekoladowe i pierwsze zapowiedzi popołudniowej burzy.

Beskid Śląski z drogi przez Stecówkę.

Jeszcze „tylko” ścianka przez Gliniane i zameldowałem się na wysokim, wylesionym garbie z drogą 943, kończącą obowiązkowy segment. Lubię to miejsce, cały ten wysoko położony odcinek z Koniakowem, „piramidą” Ochodzity i zjazdem do Milówki. Byłem tu rok temu, gdy jadąc z Krakowa w Sudety podjeżdżałem przez Kamesznicę (solidna wyrypa) w kierunku trójstyku granic PL-SK-CZ. Tym razem ciągnę więc główną drogą, z której zjeżdżam po betonowych, oczkowatych płytach do wsi Szare i dalej pod wiadukt z drogą S1. Sznur aut i brak pobocza kończy się w Węgierskiej Górce, gdzie skręcam na Brzuśnik i przez Pewel Małą kieruję się ku Stryszawie. Cały czas kombinuję, gdzie by tu coś sensownego zjeść. „Bar pod rydzem” zaprasza, na niebie gęstnieją chmury, jest okropnie parno. Miałem ochotę na aromatyczną pomidorową, ale był tylko żurek. „Raz kozie śmierć”, pomyślałem i po chwili miałem już pod nosem pokaźną michę zupy, z dużymi kawałkami mięsa, ziemniaków i dwiema połówkami jajka. Poprawiłem, a jakże, pierogami ruskimi, które okazały się całkiem zjadliwe, choć szału nie było. Jeszcze tylko kawa … w trakcie picia której lunęło. Burza dała do wiwatu, nie było najmniejszego sensu wyściubiać nosa spod werandy. A czas płynął. Po 30-40 min w końcu nie wytrzymałem i wykorzystując chwilowe przejaśnienie i wyraźnie słabszy deszcz ruszyłem dalej. Grubo przed Stryszawą zdjąłem spodnie przeciwdeszczowe i kurtkę, dzięki którym miałem ciągle suche spodenki kolarskie. Skręt w prawo i zacząłem podjazd pod przełęcz Przysłop. Uwolnione od chmur przedwieczorne słońce, wyraźnie lżejsze powietrze i lekki wiatr – piątek wyraźnie starał się, by zapamiętać go od tej lepszej strony. Dość żwawo pedałując z zadowoleniem zauważyłem brak problemów z kolanami. Siodełko przełęczy. Wycieram czoło, zakładam wiatrówkę. Zjazd wschodnimi stokami, w głąb doliny, z wsią Zawoja w dole to kompletna zmiana temperatur. Dziurawy i wyboisty asfalt wymagał uwagi i koncentracji. Podczas „pisstopa” piszę do Emesa, podając mu swoje położenie. Odpowiada, że jest „jeden podjazd za mną”. Proponuję spotkanie na szczycie Obidowej i ruszam na Przełęcz Krowiarki. Przejazd przez Pasmo Babiogórskie to kolejny, beskidzki klasyk, ale tym razem, wydaje mi się o niebo łatwiejszy, niż rok temu. Tuż przed przełęczą niebo zmienia barwę na ciemno granatowoczarną, przyozdabia się nisko zawieszonym rogalikiem księżyca i z lekka migocze pierwszymi gwiazdami. Robię zdjęcie, pod wiatrówkę wrzucam jeszcze cienką kurtkę, bo czuję, że ostro mnie przewieje na zjazdach i ruszam ku Orawie. Szybo zaczynam czerpać radość z faktu, że założyłem też nogawki. Jest końcówka lipca, okres solidnych upałów, ale góry to jednak inna bajka – przy nocnych zjazdach z wys. >1000 m potrafi zrobić się zimno. Zwłaszcza, że zaczyna wiać. W Zubrzycy Dolnej skręcam w wąską drogę z świetnym asfaltem i po krótkim podjeździe i podobnym zjeździe melduję się na krajowej 7-ce. Ruch dość mały, pewnie to wynik pory dnia. Kładę się na kierownicy i równo ciągnę ddr-em w kierunku Rabki. Nocą, gdy robi się tu pusto, a do dyspozycji mamy szeroki, bo 1,5 m pas pobocza, jazda krajówką to sama przyjemność. Za Krzyżową zatrzymuję się na Orlenie by napić się herbaty. Pierogi (a może żurek) nie do końca się przyjęły, więc zaczyna mnie nieco ściskać w żołądku. Czy gorzkie i gorące coś zmienią? Zobaczymy. Postój jakoś dziwnie mi się wydłużył, więc gdy w Chabówce, skręciłem w drogę techniczną biegnącą wzdłuż ekranów przy „zakopiance” i zerknąłem na rozpiskę z planem jazdy, zorientowałem się że mam już sporą obsuwę względem poczynionych założeń… A tu Obidowa, na którą tak czy inaczej trzeba wjechać, by dostać się na początek kolejnego obowiązkowego odcinka przez Podhale i Podtatrze. Podjazd jest solidny i chyba dobrze, że nie widzę nic więcej niż te 30 m przed sobą. Droga w pewnym momencie urywa się i choć byłem na to przygotowany, bo sprawdzałem ten patent dostania się na Obidową w internecie, to jednak jakość szutru zaskakuje. Teren zmienia się bowiem w mocno kamienisty i piekielnie stromy. Wpycham więc kilkadziesiąt metrów, po czym jadę wprost na „zakopiankę”. Ruchu nie ma wielkiego, więc dość szybko dojeżdżam na stację benzynową. Jest dokładnie 24:00, sprzedawca „robi kasę” i obiecuje otworzyć za 5 min. Pstrykam pamiątkowe zdjęciem, zerkam na zegarek i mapę, w końcu kupuję jakieś picie. Emes komunikuje, że do Obidowej ma jeszcze z 10 km, więc postanawiam nie czekać na Niego, licząc, że spotkamy się gdzieś w okolicach Klikuszowej. Zjazd jest bardzo szybki, na moment robi się nawet cieplej. Na skrzyżowaniu rozglądam się za migającymi światełkami rowerowymi, ale nigdzie ich nie widzę. Kładę się na kierownicy i cisnę na Ludźmierz. Potem, wspólnie ustaliliśmy, że od spotkania na trasie dzieliło nas kilka sekund … co zresztą dobrze widać na stravie.

Michał przed skrętem w lewo i podjazdem pod Obidową, ja już po zjeździe jadę na Ludźmierz. Między nami 100 m …

Obowiązkowy odcinek Obidowa – Głodówka to 55 km i 1100 m podjazdów; solidne ścianki kulminujące we wsi Ząb. Tutejsze podjazdy to arena wielu kolarskich imprez, w tym TdP. Nocą nie widać tych stromizn, za to pod kołami, co chwila szyderczo i przewrotnie pojawiają się napisy w stylu „zaraz będzie fajnie”, „przyjmij pozycję areo”, czy „bidon? banan? redbull?” Uda palą zapiekiem, za to zjazd do Poronina jest piekielnie szybki. Na zakopiance remonty, więc muszę nieco zjechać w dół, by przedostać się do centrum wsi. Z Tatr spłynęło już zimne powietrze i zrobiło się solidnie chłodno. Pojawiają się pierwsze oznaki senności. Zatrzymuję się na chwilę, by napisać do Olafa, po czym ruszam przez Murzasichle ku drodze Oswalda Balzera. 5 km podjazdu o średnim nachyleniu 5% to raczej spokojna górka, ale teraz, na jej zaliczenie potrzebuję aż 29 minut. Senność znika na moment podczas zimnego zjazdu, po czym powraca ze zdwojoną siłą, gdy teren zaczyna falować. Do Głodówki zostało raptem 9 km, które wydają się nie mieć końca. Mózg dopomina się snu i nie za bardzo wychodzi mi oszukiwanie go ciągłą koncentracją na utrzymaniu toru jazdy. Nogi kręcą same. Zespolony z rowerem i wpatrzony w jasny skrawek drogi, co rusz odganiam wzrokiem „ożywione” kształty i cienie. Wszystkie plamy asfaltu, inne, różne odcienie czerni, przyjmują zwierzęce formy, więc pod schronisko docieram w towarzystwie węży, ptaków i dziwacznych, futrzanych stworzeń. Na wschodzie pojawiają się pierwsze oznaki brzasku, a pod schroniskiem ktoś pakuje się na wypad w góry. Wchodzę do schroniska, dzwonię. Miła dziewczyna wydaje mi dwie kołdry i przecierając zaspane oczy, sprzedaje jeszcze dwie puszki piwa. Piszę do Emesa, że nocleg czeka i wskakuję pod prysznic. Wypijam piwo i zasypiam w schroniskowej czytelni, pod samą biblioteczką.

Sobota

Druga kołdra i puszka piwa dla Emesa wciąż leżą na stole… Przecieram oczy. Po dwóch godzinach snu czuję się wypoczęty, więc jeszcze tylko śniadanie, na które składają się dwie bułki z oscypkiem, mała porcja miodu i dżemu oraz puszka coli … i jadę.. Puszkę piwa chowam w biblioteczce, więc jeśli znajdzie się ktoś chętny na eksplorację książkowych zbiorów na Głodówce, czeka dla niego niespodzianka 😉 Ruszam. Jest siódma rano, Tatry w chmurach, a chłód zjazdów pozwala się skutecznie wybudzić. Płaskie dno Kotliny Nowotarskiej tonie w słońcu, więc na moście nad Białką zdejmuję zbędne ciuchy. Przede mną przejazd przez Dębno i dalej, krajówką do Krościenka. Wybieram ten wariant, bo na przełęczy Knurowskiej w Gorcach byłem już w tym roku dwukrotnie, a odwiedzę to miejsce raz jeszcze podczas Maratonu Północ-Południe. Ruch spory. Na zjeździe do Krościenka, kierowca tira zapomina chyba, jak długim powozi wehikułem. Ze zgrozą obserwuję zwężający się wąski klin drogi jaki mi zostawia. Ściskam hamulce i modlę się, by już minęła mnie przyczepa. Całe kilka sekund rozciągnięte w nieskończoność. Skacze mi ciśnienie. Na szczęście, w dolinie Dunajca pojawia się wąski pas pobocza, więc układam się wygodnie na kierownicy i staram się mocniej przycisnąć. W Tylmanowej dostrzegam pochyloną sylwetkę nadjeżdżającą z przeciwka. To Byczys, który obrał odwrotny kierunek przejazdu całej trasy. Zatrzymujemy się na pogaduchy i jednocześnie wyobrażam sobie, jakby to było, gdyby w imprezie startowało 30-40 osób… Może kiedyś … Rozjeżdżamy się po ok 15 minutach. Przejeżdżam na drugą stronę rzeki i pustą szosą wbijam na rynek w Starym Sączu. Słońce to chowa się w chmurach, to znów ostro przypieka. Nim skręcę w boczne drogi, mija mnie kolumna starych, zabytkowych aut. Wspinam się tymczasem, przez krótkie ścianki na garb między Popradem a Kamienicą. Po chwili cieszę się widokami na Beskid Sądecki i Niski, dzięki czemu mogę zapomnieć o dopiero co wciągniętym podjeździe. A potem wjeżdżam w ciąg dolin. Teren wznosi się w górę, ale to marne, jednostajne 3-4%. Słońce przypieka w plecy i momentalnie łapię stan znużenia. Zamulam okrutnie, więc na długich odcinkach, by nie zasnąć jadę stojąc w pedałach. Kryzys narasta, z utęsknieniem wyglądam cienia. W Brunarach fokusuję się na czarnej plamie jaka maluje się u stóp dorodnych drzew rosnących obok cerkwi. Działam jak automat. Wyciągam bidon, drożdżówki, banana i siadam na kamiennych schodkach. Głowa opada na ręce skrzyżowane na kolanach. Wybudzam się po minucie, otwieram oczy i  … patrzę na nowy model Kia Rio. Tuż przed maratonem zamówiliśmy z żoną dokładnie takie samo auto. Pasuje kolor, elementy wyposażenia… Zrezygnowany stwierdzam, że jednak muszę  zaakceptować fakt pojawiających się takich wizji. Zamykam oczy, by odgonić te senne majaki. Znów się wybudzam. Kia jak stała tak stoi. Myślę, że nie dzieje się dobrze, ale trudno… widać, tak musi być. Przeżuwam jedzenie, wypijam cały bidon izotonika … i wtedy wpadam na myśl, że być może to auto istnieje naprawdę! Wstaję, pokonuję z pewnym lękiem całe 3 m i wyciągam przed siebie rękę, by dotknąć maski. A jednak … to się dzieje naprawdę, auto istnieje! Z mieszanymi uczuciami, to śmiejąc się z siebie, to znów, martwiąc się jak to będzie dalej opuszczam Brunary. „Sercu bliski Beskid Niski”, jak zwykle potrafi zaskoczyć 😉 Na szczęście przede mną podjazd na którym wraca trzeźwość oceny tego co wokół. W Uściu Gorlickim zaczynam przedostatni obowiązkowy segment, przez Beskid Niski i Pogórza. Poprowadziłem go w Hulace tak, by zaliczał ciekawe moim zdaniem widokowo obszary oraz tęgo wybierał łydę. Na 65 km udało się, w moim odczuciu, w bardzo logiczny sposób zmieścić ponad 1000 m podjazdów. Wspinam się więc na Oderne i do Kunkowej. Na zjazdach mijam kolegę Romana, który niestety będzie musiał zakończyć jazdę na Podtatrzu. Przed podjazdem na Bruśnik piszę do Emesa. Zajada obiad w Stróżach, więc dziś to On jest o jeden podjazd przede mną ;-). Chwilę odpoczywam w Bystrej, po czym zaczynam wspinaczkę. Solidnie robi się dopiero pod sam koniec, ale nim zacznę zjazd już wiem, że wszystkie kryzysy tego dnia mam za sobą. W Stróżach zajadam kubek kebabowy z warzywami. Przyjemnie chrupią w ustach sałata lodowa i zimne ogórki. Znów uzupełniam bidony, a Emes w międzyczasie informuje o spotkaniu z Wigorem, który zaczął swój start kilka godzin temu. Spotykam go zresztą niebawem. Jest zmotywowany i widać, że ostro ciśnie. Krótka rozmowa i każdy z nas jedzie dalej w swoim kierunku. A przede mną jeden z najładniejszych odcinków na całej trasie. Krótkie, acz treściwe podjazdy, widokowe grzbiety, wąskie, gładkie szosy, a wszystko to w popołudniowym słońcu, z przyjemnie chłodnymi dolinami potoków i nagrzanymi stokami. Co chwila staję do zdjęć …

Pogórze Rożnowskie

Nad zbiornikiem Rożnowskim melduję się w porze „wieczorynkowej”. Do początku ostatniego odcinka obowiązkowego, przez północny skraj Beskidu Wyspowego, mam tylko 17,5 km … Zapomniałem jednak o tym, że „upakowałem” w niego prawie 550 m podjazdów 😉 Prawdziwy rollercoaster. Czuję jednak przedwieczorny pik formy, więc w sumie nie narzekam. Irytuje mnie jedynie odkryty defekt power-banku, przez który tracę, dwa pełne ładowania telefonu. Tymczasem zostało raptem 40% baterii, a do mety 75 km niełatwego terenu. Przeliczam i wychodzi na to, że czeka mnie doładowanie elektroniki w Dobczycach … Ostatecznie na widokowe wzniesienie nad Żegociną, gdzie zaczyna się obowiązkowy segment przyjeżdżam tuż po zachodzie słońca. Na horyzoncie „migocze Kraków”, zakładam kurtkę na zjazd i lecę w dół. Fantastyczne łuki. Zimny dotyk nocy. Kolejna rozmazana łza. W Żegocinie przebieram się i zjadam w międzyczasie resztki zapasów: banan, żel i baton….całe paliwo, by dojechać na metę. Trasa kluczy i kilka razy zmienia kierunek. Już w centrum Żegociny orientuję się, że poprowadziłem ją o jeden skręt w lewo za szybko, o czym świadczy nieznana mi „ścianka przy cmentarzu”. By wystartować muszę zawrócić i zmienić przełożenie, bo inaczej nie wjadę. Nocny dalszy przejazd mija jednak sprawnie. Jest sobotnia noc więc w przydomowych ogródkach buzuje ogniskowo-grillowe życie towarzyskie. W Dobczycach czuję się jakbym już był w domu, więc przymusowe doładowanie telefonu przyjmuję ze spokojem. Popijam kawę stojąc przed stacją benzynową. Emes przysyła wiadomość o dotarciu na metę. Cieszę się, że dojechał. Ruszam. Do Wieliczki docieram w kompletnej pustce myśli, jakby odcięty od czasu i miejsca i dopiero nocna panorama Krakowa sprawia, że świat wokół staje się bardziej odczuwalny.

Powitanie z Krakowem

Nie wiem czy to na skutek adrenaliny, euforii, czy nagłego przypływu energii kompletnie nie czuję zmęczenia. Mijam kolejne ulice, skrzyżowania i zmiany świateł. Na Podgórzu dociera do mnie zaduch miasta, ten zawsze przypomina mi gdzie mieszkam…. Meta. Przed knajpą „Punkt Docelowy” zmęczone już nieco towarzystwo. Wpatruję się w litery szyldu. Zamknięta pętla trasy dławi gardło uściskiem pomieszanej radości i żalu. Z chęcią zapaliłbym fajkę, pogadał przez chwilę przy szklance porto i ruszył dalej… Zamiast tego uśmiecham się do ludzi, przejeżdżam przez kładkę nad Wisłą i bulwarami wracam do domu.

Podsumowanie

Niedzielne spotkanie w okolicach punktu mety, z Olafem, Emesem i Romkiem, ale i ogólny, pozytywny odbiór imprezy skłaniają mnie ku temu, by kontynuować Karpackiego Hulakę w przyszłości. Polskie Karpaty to spory obszar, między Przemyślem, a Cieszynem, co stwarza szansę, na układanie ciekawych tras. No i czas trwania imprezy, czyli 3 doby. Obie składowe dają pole do popisu, ale nie ma co się łudzić, pewne odcinki będą się powtarzać w kolejnych edycjach. Nie zapominajmy również o wielu innych maratonach, które eksplorują południową część Polski. Jest jeszcze bliskie sąsiedztwo za południową granicą i była już praktyka puszczania trasy maratonu ultra po drogach naszego sąsiada. To zwiększa nieco pole działania. Można oczywiście pokusić się o dwa różne punkty startu i mety, np. Rzeszów / Bielsko-Biała, co z pewnością było by bardziej atrakcyjne, niż pętla zamykająca się w punkcie startu. Mam kilka pomysłów. Wszystkie różne od siebie i będące odzwierciedleniem tego co powyżej napisałem. Co wybiorę i jak to się potoczy zależy też, od zainteresowania imprezą z Waszej strony. Liczę na to, że chętni do jazdy w przyszłym roku (27-29.07.2018), podzielą się swoimi pomysłami, w komentarzach, czy na forum podróżerowerowe.info, gdzie niebawem pojawi się wątek poświęcony kolejnej edycji.

Chciałbym, by Karpacki Hulaka utrzymał dotychczasowy poziom trudności oraz zachował wierność kilku zasadom:

1. Trasa o długości 650-700 km.
2. Podjazdów min. 9000 m.
3. Dowolny, indywidualny moment startu.
4. Trzy dni na przejazd: piątek (0:00) – niedziela (24:00), ale z limitem 55 godzin brutto.
5. Samodzielne tworzenie trasy w oparciu o obowiązkowe segmenty i/lub punkty.
6. Samowystarczalność, na zasadach tegorocznego pilota imprezy.

Lista startowa i wyniki – tutaj.

Leave a Reply